Pohl Frederic - Opowiadania - Dajmy szansę mrówkom


Trzygodzinna Wojna nie oszczędziła Detroit, ale oszczędziła Gordy'ego; gdy spadły bomby, jechał właśnie z teczką pełną planów i szkiców do Waszyngtonu.

Jego żona została w mieście i nie znaleziono później nawet śladu jej ciała. Dzieci, oczywiście, nie miały aż tyle szczęścia. Ich letni obóz znajdował się mniej niż dwadzieścia mil od miasta i tak się niefortunnie złożyło, że wiatr w tych okolicach wiał przeważnie w tym właśnie kierunku. Pozostał im miesiąc życia, lecz do ostatnich jego dni nie czuły żadnego bólu. Sięć połączeń lotniczych ogarnęło istne szaleństwo, ale Gordy'emu udało się jakoś do nich dotrzeć. Mimo iż on wiedział, a one domyślały się, że z pewnością umrą na chorobę popromienną, to i tak pozostał im cały błogosławiony tydzień, który mogli spędzić razem, aż wreszcie ból stał się nie do wytrzymania.

Przez cały następny rok Gordy właściwie nikogo więcej nie widział.

Gdy tylko spadło skażenie, wrócił do Detroit. Było to jedyne miejsce, do którego miał po co wracać. Znalazł sobie dom na obrzeżu miasta i próbował odszukać kogoś, od kogo mógłby go kupić. Ci ze Sztabu Kryzysowego wyśmiali go. "Wprowadzaj się, jeśli jesteś na tyle szalony, żeby tu zostać".

Gdy Gordy myślał o tym wszystkim, to wydawało mu się, że wtedy był w stanie szoku. Jego subtelny, wyćwiczony umysł jakby przestał działać. Gordy jadł i spał, a gdy robiło się chłodno, drżał z zimna i rozpalał ognisko. I nic ponadto. Dwa czy trzy razy pisało do niego Ministerstwo Wojny, aż wreszcie zjawił się jakiś człowiek z rządu, by dowiedzieć się, co się stało z tym, co Gordy obiecał przywieźć do Waszyngtonu. Przyjrzał się podejrzliwie różowej, bezwłosej myszy, posilającej się spokojnie w obskurnej kuchni i starał się zanadto nie zbliżać do zarośniętej twarzy i podartego ubrania Gordy'ego.

- Panie Gordy, przysłał mnie tutaj minister - zaczął. - Jest osobiście zainteresowany pańskim odkryciem.

Gordy potrząsnął głową.

- Minister nie żyje - powiedział. - Oni tam wszyscy zginęli, kiedy rozniosło Waszyngton.

- Mamy nowego ministra - wyjaśnił gość. Zaciągnął się papierosem, po czym rzucił go na grządkę, którą Gordy pracowicie próbował przekształcić w warzywnik. - Nazywa się Arnold Cavanagh. Wie o panu bardzo dużo, a mnie powiedział: , jeśli Salva Gordy ma jakąś broń, to musimy ją mieć. Nasza potęga przestała istnieć. Po wiedz Gordy'emu, że potrzebujemy jego pomocy".

Gordy skrzyżował ręce jak wychudły Budda.

- Nie ma żadnej broni - powiedział.

- Ma pan coś, co może być jako broń wykorzystane. Pisał pan przecież przed wojną do Waszyngtonu...

- Teraz jest po wojnie - odparł Salva Gordy. Wysłannik rządu westchnął i spróbował raz jeszcze, ale w końcu sobie poszedł. Więcej już nie wrócił. "Po raporcie, jaki złożyłem - pomyślał Gordy - całe to odkrycie musiało zostać zewidencjonowane jako jakiś stuknięty pomysł". Tak też zresztą było w istocie.

W maju pojawił się John de Terry. Gordy kopał właśnie w ogródku, kiedy jakiś głos zza jego pleców powiedział:

- Daj mi coś do jedzenia.

Salva Gordy odwrócił się i ujrzał małego, brudnego człowieczka. Otarł sobie usta wierzchem dłoni.

- Będziesz musiał na to zapracować - powiedział.

- W porządku - przybysz postawił na ziemi swój bagaż. - Nazywam się John de Terry. Kiedyś mieszkałem w Detroit.

- Ja też - odparł Salva Gordy.

Nakarmił człowieczka, a po posiłku przyjął zaoferowanego mu papierosa. Po pierwszych dymkach zakręciło mu się trochę w głowie - sporo czasu minęło od chwili, kiedy po raz ostatni miał okazję zapalić - i spojrzał na Johna de Terry'ego dość przyjaznym okiem. "Dobrze by mieć towarzystwo" -- pomyślał. Co prawda różowe myszy też stanowiły swego rodzaju towarzystwo; okazało się jednak, że mutacja, która uczyniła je bezwłosymi, nauczyła je także lubić miso. Gdy pewnego ranka znalazł na nodze ślady drobnych ząbków, był zmuszony je wytępić. od tego czasu nie spotkał żadnych innych zwierząt; tylko mrówki.

- Masz zamiar tu zostać? - zapytał Gordy.

- Jeżeli można. Jak się nazywasz?

Gdy Gordy przedstawił się, oczy de Terry'ego straciły częściowo swój zwierzęcy wyraz, w miejsce którego pojawiło się zdumienie.

- D o k t o r Salva Gordy? - spytał. - Matematyk i fizyk z Pasadeny?

- Owszem, kiedyś tam wykładałem.

- A ja studiowałem. - John de Terry w milczeniu skubał swe zniszczone ubranie. - To było dawno temu. Nie znałeś mnie, bo specjalizowałem się w biologii. Ale ja cię znałem.

Gordy podniósł się i ostrożnie odłożył niedopałek papierosa.

- To zbyt dawne czasy, żebym miał cokolwiek pamiętać. Może byśmy porobili coś w ogródku?

Razem więc pocili się w wiosennym, popołudniowym słońcu i Gordy przekonał się, że to, co stanowiło ciężkie zadanie dla jednego, dwóm nie sprawiało większych kłopotów. Dotarli do końca działki nim jeszcze słońce dotknęło horyzontu. John de Terry ciężko dysząc oparł się na szpadlu. Wskazał na wybujałą gęstwinę sąsiadującą z poletkiem Gordy'ego.

- Można by powiększyć ogród - powiedział., - Oczyścić ten śmietnik i mieć więcej żywności. Moglibyśmy nawet... - dostrzegł, że Gordy cały czas kręci głową.

- Nie dasz rady tego oczyścić - odparł Gordy. - Niby to zwykła trawa, ale bardzo wyrośnięta i o szalenie mocnych korzeniach. Nawet ściąć jej nie mogę. Jest tu wszędzie dookoła i robi. jej się coraz więcej.

- Mutacja? - skrzywił się de Terry.

- Tak sądzę. Popatrz jeszcze na to... - Gordy skinął na małego człowieczka i zaprowadził go na sam skraj oczyszczonego terenu. Schylił się i podniósł coś czerwonego, co wiło się i skręcało miedzy jego kciukiem a palcem wskazującym. De Terry wziął to od niego.

- Też mutacja? - przyjrzał się temu czemuś z bliska. - Wygląda właściwie jak mrówka - powiedział. - Może tylko... Tak, tułów jest niezupełnie w porządku. W dodatku miękki.

Zamilkł, pogrążony w dokładnym badaniu. Wreszcie mruknął coś pod nosem i zrzucił owada na ziemię.

- Nie masz pewnie mikroskopu? Nie... Wiesz, trudno w to uwierzyć. Niby to mrówka, ale wydaje się w ogóle nie mieć tchawek. A więc musi to być jednak coś innego.

- Wszystko jest inne - powiedział Gordy. Wskazał na kilka zapuszczonych grządek. - Miałem tam marchew. A przynajmniej myślałem, że to marchew, bo po spróbowaniu rozchorowałem się. Westchnął ciężko. - Ludzkość miała swoją szans,

John. Bomba atomowa nie wystarczyła, każda rzecz musiała zostać zamieniona w narzędzie do zabijania. Nawet ja zrobiłem broń z czegoś, co z wojną nie miało nic wspólnego. I wszystkie te nasze arsenały wybuchły nam nagle prosto w twarz.

De 'I'erry uśmiechną się.

- Może mrówki będą miały więcej szczęścia. Teraz ich kolej.

- Chciałbym, żeby tak było. - Gordy pogrzebał w ziemi przy wejściu do podziemnego mrowiska i obserwował skonsternowane owady. - Obawiam się jednak, że są za małe.

- Dlaczego? Te mrówki są inne, doktorze Gordy. Owady nie osiągnęły nigdy znacznych rozmiarów, ponieważ nie pozwalał im na to ich sposób oddychania. Ale te mrówki to mutanci. Sądzę... Sądzę, że już mają płuca. One mogą rosnąć, doktorze Gordy. A gdyby osiągnęły rozmiary człowieka, opanowałyby świat.

Oczy Gordy'ego zabłysły.

- Płucodyszne mrówki! Może i opanują świat, John. Może, gdy ludzkość unicestwi się ostatecznie w nastopnym wielkim BUM!...

De Terry potrząsnął głową, po raz kolejny obrzucając spojrzeniem swe brudne, złachmanione ubranie.

- Nastopne BUM bodzie także ostatnim - powiedział. - Te mrówki pojawiły się o miliony lat za późno.

Podniosł swój szpadel.

- Znów jestem głodny, doktorze Gordy.

Wrócili do domu i w milczeniu coś przekąsili. Gordy był czymś zaabsorbowany, a de Terry nie czuł się jeszcze na tyle u siebie, żeby zmuszać go do rozmowy.

Skończyli o zachodzie słońca i Gordy uniósł się już, by zapalić lampę, ale nie zrobił tego.

- To twoja pierwsza noc w tym domu, John - powiedział. - Zejdźmy do piwnicy. Uruchomimy generator i dla uczczenia twego przybycia zapalimy prawdziwe, elektryczne światło.

Po omacku zeszli piętro niżej. Przy blasku świecy zajęli się dawno nie używanym, benzynowym generatorem. Z początku nie chciał zapalić, ale gdy już raz zaskoczył, pracował bez zarzutu.

- Sam go wyremontowałem - wyjaśnił Gordy. - Ten generator... i to jeszcze. - Wyciągnął ręką w stronę kąta piwnicy. - Jak ci powiedziałem, wynalazłem pewien rodzaj broni - powiedział. - Oto on.

De Terry spojrzał we wskazanym kierunku. Ujrzał coś, co mogło być jakąś klatką albo i czymkolwiek innym. Miało wysokość człowieka i kształt niemal dokładnego sześcianu.

- Jak to działa? - zapytał.

Po raz pierwszy od wielu miesięcy Salva Gordy uśmiechnął się.

- Nie potrafię ci tego wyjaśnić po angielsku - powiedział - a wątpię, czy zrozumiesz język matematyki. Najbliższe prawdy będzie wyjaśnienie, że gdy to coś działa, przemieszczeniu ulegają koordynaty czasowe. Czy to aby nie brzmi jak żargon?

- Owszem, brzmi - odparł de Terry. - Jak to działa?

- No cóż, ministerstwo wojny znalazło dla tego czegoś nazwę zapożyczoną od H.G. Wellsa. Ochrzcili to "wehikułem czasu". - Spokojnie wytrzymał wstrząśnięte, zdumione spojrzenie de Terry'ego. - Widzisz, John, jeżeli chcesz, to możemy jednak dać tym mrówkom szansę.

Czternaście godzin później akumulatory klatki były naładowane, tajemniczy silnik mruczał cichutko, weszli do niej... wyszli czterdzieści milionów lat wcześniej na drżącą, wilgotną ziemię.

Gordy poczuł nagle, że trzęsie się jak galareta; z wysiłkiem zdołał nad tym zapanować.

- W polu widzenia żadnych tygrysów szablozębnych ani dinozaurów - oznajmił

- Przynajmniej na razie - zgodził się de Terry. A potem: - O mój Boże!

Rozglądał się dookoła z szeroko otwartymi ustami. Powietrze, ciepłe i wilgotne, stało bez ruchu. Dokoła nich rosły ciasno drzewa - albo coś, co wyglądało jak drzewa. De Terry doszedł do wniosku, że były to raczej jakieś paprocie nasienne lub grzyby.

W górze wisiały gęste chmury.

Ciałem Gordy'ego wstrząsnął dreszcz.

- Daj te mrówki - rzucił.

De Terry podał mu je w milczeniu. Gordy zrobił w miękkiej ziemi dziurę palcem i ostrożnie przechylił buteleczko, wypuszczając jedną z wygrzebanych za domem królowych. Tułówmiała oblepiony masą jajeczek. Kilka metrów dalej - powinien to zrobić w większej odległości, ale bał się zbytnio oddalać od de Terry'ego i maszyny - zrobił drugą dziurę i powtórzył całą operację.

Przywieźli ze sobą osiem królowych. Gdy ósma znalazła się już w ziemi, wyrzucił butelkę i wrócił do de Terry'ego.

- Zrobione - oznajmił.

De Terry westchnął z ulgą. Na jego poważnej twarzy pojawił się niespodziewanie zakłopotany uśmiech.

- Chyba... Chyba czuję się jak Bóg - powiedział. - Dobry Boże, doktorze Gordy! Wszystkie te wielkie, historyczne wydarzenia - mamy je tutaj ! Zastanawiam się nad tym i jedyne, co przychodzi mi na myśl, a co może się z tym równać - to Potop. Albo i to nie.

Stworzyliśmy nowe życie!

- Owszem, jeśli uda im się przetrwać - Gordy starł kroplo wilgoci, jaka osadziła się na ściance wehikułu i westchnął. - Ciekaw jestem, jak sobie ułożą stosunki z ludźmi.

Zamilkli na chwilę, pogrążeni we własnych myślach. Gdzieś w dżungli rozległ się ochrypły wrzask jakiegoś zwierzęcia. Obaj mężczyźni rozejrzeli się z niepokojem, ale sekundy mijały i nic się nie pokazało.

Wreszcie odezwał się de Terry.

- Może już byśmy wracali.

- W porządku.

Z trudem wepchnęli się do nie przekraczającego rozmiarów szafy wnętrza wehikułu czasu.Gordy , z dłonią na kole sterowniczym, myślał o mrówkach

Przypuśćmy, że przeżyją, przypuśćmy, że przez 40 000 000 lat urosną i wykształcą mózgi - co wtedy nastąpi? Czy ludzie będą potrafili żyć z nimi w zgodzie? Czy nie spowoduje to - czy nie mogłoby to spowodować, ze ludzie, zjednoczeni przeciwko obcej rasie, poczuliby się braćmi? Może wtedy nie doszłoby do wojny między ludźmi i - tutaj jego myśli obrały już zupełnie szalony kierunek - może nie wybuchłaby ta wojna, która zabiła jego rodzinę?

Z tyłu de Terry poruszył się niecierpliwie. Gordy ocknął się, zakręcił kołem i znalazł się w mrocznym matematycznym wirze, który może nawet i był czwartym wymiarem.

Zatrzymali wehikuł w środku miasta, ale to nie było Detroit, ani w ogóle żadne ludzkie miasto.

Wehikuł zablokował pół wąskiej uliczki. Dokoła wznosiły się, niektóre sięgające trzydziestu metrów, stożkowate budowle z metalu. Ulicą poruszały się jakieś pojazdy, z których jeden zbliżył się do nich i stanął.

- Doktorze Gordy - szepnął de Terry - widzi je pan?

Salva Gordy przełknął ślinę.

- Widzę - odpowiedział.

Wyszedł z maszyny i stanął, czekając na spotkanie z istotami, którym dał życie. W trzykołowym pojeździe znajdowali się bowiem potomkowie mrówek. Widział to dokładnie przez przezroczystą przednią szybę.

De Terry stanął tuż za nim i Gordy czuł, że jego młodszy towarzysz drży.

- Są dość nieprzyjemne - zauważył oględnie Gordy.

- Nieprzyjemne? Są ohydne!

Mrówkopodobne stworzenia były wzrostu człowieka, ale wyglądały groźnie i równie szkaradnie jak karaluchy. Ich oczy, jak spostrzegł ze zdziwieniem Gordy, zmieniły się znacznie bardziej niż ciała. Zamiast siatki oczek prostych miały tęczówkę, rogówkę i źrenicę - nie okrągłą, nie pionową, jak kot, ani nie poziomą jak koń, lecz nieregularną i rozlaną jak plama atramentu. Oczy te przypominały jednak oczy kręgowców, choć na tle pergaminowej czerni guzowatej, owadziej głowy wyglądały dziwnie i nienaturalnie.

Gordy postąpił krok naprzód i jednocześnie mrówki opuściły swój pojazd. Przez moment mrówki i ludzie stali naprzeciw siebie w milczeniu.

- Co mam teraz robić? - zapytał przez ramię de Terry'ego.

De Terry roześmiał się - albo ciężko westchnął. Gordy nie był pewien.

- Porozmawiać sobie z nimi - odparł. - Co innego jest tu do roboty?

Gordy przetknął ślinę. Nie próbował nawet przemawiać do tych stworzeń po angielsku, bo wiedział na pewno, że angielski, a prawdopodobnie i każdy inny język oparty na dźwiękach będzie

dla nich całkowicie niezrozumiały. Uśmiechnął się więc przyjaźnie, ale było to, rzecz jasna, równie mało warte. Mrówki bowiem, o ile mógł się zorientować, nie operowały w ogóle mimiką i nie zetknęły się dotąd z niczym, co pomogłoby im zinterpretować uśmiech na twarzy człowieka. . .

Gordy uniósł dłoń w semantycznie oczywistym geście pokoju i czekał, co zrobią owady.

Nie zrobiły nic.

Zacisnął wargi i czując się jak idiota, ukłonił im się sztywno.

Mrówki nie zareagowały. Z tyłu odezwał się de Terry.

- Niech pan spróbuje coś do nich powiedzieć, doktorze Gordy.

- To nie ma sensu - odparł Gordy. - One nie słyszą.

Miało to jednak równie mało sensu, jak i cokolwiek innego. Zirytowany, ale starając się wyraźnie wymawiać poszczególne słowa, powiedział:

- Jesteśmy... przyjaciółmi.

Mrówki nawet nie drgnęły. Stały po prostu z wlepionymi w Gordy'ego swymi nieruchomymi oczami. Nie przestępowały, jak to czynią ludzie, z nogi na nogę, nie drapały się, nie widać było po nich jak oddychają. Po prostu stały.

- O rany - odezwał się de Terry. - Teraz ja spróbuję.

Wysunął się przed Gordy'ego i stanął twarzą w twarz z mrówkopodobnymi istotami. Wskazał na siebie.

- Jestem człowiekiem - powiedział. - Ssakiem. Wy - wskazał teraz na mrówki - jesteście owadami. To - pokazał w stronę wehikułu czasu - zawiozło nas w przeszłość, gdzie sprawiliśmy, że mógł powstać wasz gatunek. - Czekał na reakcjo, ale żadna nie nastąpiła. Klasnął językiem i zaczął jeszcze raz.

- To jest wasze miasto - wskazał na spiczaste budowle. Słuchając go Gordy czuł beznadziejność ich wysiłków.

Coś zwichrzyło mu włosy z tyłu głowy . Sięgnął odruchowo ręką, by je przygładzić, lecz jego dłoń zatrzymała się na czymś twardym i nieożywionym. Nie było to zimne, tyle tylko że, podobnie jak kawałek nasiąkniętego wodą drewna, zdawało się nie mieć określonej temperatury. Odwrócił się. Za nim stało pół tuzina nieco większych mrówek. "Trutnie" - pomyślał. "Czy mrówki mają trutnie?"

- John - powiedział nie podnosząc głosu... i niezgrabne, krucho wyglądające kleszcze zacisnęły się na jego ramieniu. Wyczuł od razu, że nie było w tym chwycie siły. Instynktownie wykonał jakiś ruch, by się uwolnić i wtedy tysiące ostrych ząbków przebiły ubranie i zagłębiły się w jego skórze. Zupełnie jakby nadział się na pęk małych haczyków na ryby.

- John !Uważaj ! - wrzasnął.

De Terry pochylony był właśnie nisko przy jednym z pokrytych gąsienicowym wzorem kół owadziego pojazdu. Zaalarmowany wyprostował się i rzucił do ucieczki, ale został schwytany w pół kroku. Gordy słyszał jego krzyki, ale zbyt wiele miał teraz własnych kłopotów, by poświęcać mu więcej uwagi.

Gdy do pierwszej mrówki przyłączyła się druga, Gordy zaprzestał walki. Czuł ciepłą krew spływającą mu po ramieniu i ból, jakby był obdzierany ze skóry. Wisząc między mrówkami mógł widzieć te, które wysiadły z pojazdu; stały ciągle bez ruchu.

W nozdrzach kręcił mu bijący od trzymających go mrówek kwaśny fetor i Gordy zastanawiał się, czy, jego własny zapach jest dla nich równie przykry. Dwie mniejsze mrówki drgnęły nagle i zbliżyły się żwawo na ośmiu cienkich nogach do maszyny czasu. Jego pogromcy dołączyli do nich i po raz pierwszy od czasu krótkiej walki Gordy ujrzał de Terry'ego. Jedna z mrówek trzymała jego ciało w uniesionych przednich odnóżach, dwie inne zaś stały po bokach w roli strażników. Z rany na karku de Terry'ego kapała krew. "Nieprzytomny" - pomyślał machinalnie Gordy i odwrócił głowę, by obserwować, co mrówki robią z maszyną.

Widok był raczej zniechęcający; stały przy niej po prostu bez ruchu. Od strony de Terry'ego dobiegło go chrząkniecie i ciche przekleństwo.

- Jak się czujesz, John? - zapytał.

- Nie najlepiej - skrzywił się de Terry. - Co się stało?

Gordy potrząsnął głową, szukając odpowiednich słów, kiedy dwie ze stojących przy wehikule mrówek odwróciły się i przysunęły do de Terry'ego. Gordy'emu głos zamarł w gardle. Kleszcze jednej z nich sięgnęły do piersi de Terry'ego. Gordy widział, jak zbliżały się do celu...

- John! - krzyknął... a potem było już po wszystkim, choć w uszach miał jeszcze ochrypły wrzask de Terry'ego. Odwrócił głowę. Kątem oka widział, jak uzębione kleszcze wędrują w górę i w dół, ale z de Terry'ego uleciało już życie, które mogłoby przeciw temu zaprotestować.

Salva Gordy siedział oparty o ścian i gapił się na gapiące się na niego mrówki. "Gdyby nie to, co zrobiły de Terry'emu - pomyślał - nie byłoby się właściwie na co skarżyć". To prawda, że mrówki nie zadbały dla niego choćby o takie wygody, jakimi w ludzkim społeczeństwie cieszyć się mogli nawet więźniowie, ale karmiły go i pozwalały na sen - kiedy im to odpowiadało, rzecz jasna - a pewne poszlaki wskazywały nawet na to, że na swój sposób troszczyły się o niego. Kiedy pulchna papka, jaką mu przyniosły wywędrowała pół godziny później nietknięta, jego wielonożni gospodarze zaoferowali mu do wyboru kilka rodzajów pożywienia, z których był w stanie przetknąć kilka nawet niezłych w smaku owoców. Umieszczono go w ciepłym pokoju, a jeśli nie było w nim krzeseł czy okien, pomyślał Gordy, to tylko dlatego, że mrówki same ich nie używały, a on nie miał jak o nie poprosić. To był największy problem. To - i wspomnienie o de Terrym.,

Wiercił się na twardej podłodze tak długo, aż wreszcie jego łopatki znalazły sobie dobre miejsce do oparcia. Spojrzał ponownie na przybyłą do niego delegacje mrówek.

Przyniosły ze sobą jakiś kanciasty przedmiot przypominający kamerę miał coś, co błyszczało jak soczewka. Gordy utkwił w tym czymś posępne spojrzenie. W powietrzu unosił się ten sam kwaśny smród...

Gordy musiał przyznać w duchu, że wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż planował. Głęboko w zakamarkach jego umysłu - tak głęboko, że dopiero teraz zdołał się do niej dokopać tkwiła nieśmiała nadzieja, że zapoczątkowany dzięki ingerencji z zewnątrz rozwój mrówek wspomoże i przyspieszy rozwój ludzkości. Nienawiść, jak o tym wiedział, narodziła się z lęku przed nieznanym. Pierwszym wrogiem człowieka jest rodzina - z nią bowiem styka się najwcześniej - a jednak staje po jej stronie, gdy dochodzi do konfliktu z sąsiadami z drugiej strony ulicy. Jednak w szerszym aspekcie - aspekcie gett i Harlemów jego miasta - sąsiedzi stają się sojusznikami; piętro wyżej miasto staje się sercem narodu, a jeszcze wyżej naród ów w razie wojny może decydować o życiu lub śmierci innych narodów.

Gordy żywił nadzieję, że inny, całkowicie obcy gatunek stanie się dla ludzkości czymś w rodzaju chłopca do bicia, na którym będzie mogła wyładować swoje pasje. A jeśli już doszłoby do walki, to byłaby to walka nie miedzy człowiekiem a człowiekiem, lecz miedzy ludźmi a mrówkami.

Gdzieś głęboko w nim drzemała taka nadzieja, lecz teraz nic z niej nie pozostało. Mrówki bowiem po prostu nie dopuściły do rozwoju ludzkości.

Mrówki odłożyły swój podobny do kamery przyrząd i Gordy spojrzał na nie z oczekiwaniem. Sześć z nich wyszło, a dwie zostały. Mniejsza z nich miała na przedniej nodze jakąś bransoleta i zdawała się być jego osobistym strażnikiem. Druga, o ile Gordy mógł się zorientować, była obca. Obie stały bez ruchu tak długo, że wreszcie porządnie już znudzony Gordy zaczął się wiercić, potem położył się na podłodze, wreszcie zaczął myśleć o spaniu. Sen jednak nie chciał nadejść. Gordy nie mógł pozbyć się świadomości, że zniszczył swą własną rasa, unicestwił ją, nie dopuszczając czterdzieści milionów lat temu do jej powstania. Był największym zbrodniarzem od czasów Kaina i dziwił się, że nie czuje krwi na swoich rękach.

Na jakiś sygnał, którego nie potrafił odebrać, jego strażnik zbliżył się i odtrącił go od ściany. Szedł tam, gdzie mu kazano - najpierw przez ciasną dziurę wejściową (przebył ją z trudem na czworakach), a potem korytarzem na zewnątrz, gdzie panował jasny dzień.

Zmrużył odzwyczajone od światła oczy. Na wpół oślepiony podążył za swym przewodnikiem; przecięli na ukos rozległy plac i znaleźli się pod stożkową wiatą. Dokoła sterty metalowych części zgromadziła się tutaj grupa mrówek. Gordy od razu rozpoznał te części; był to zdemontowany śrubka po śrubce jego wehikuł czasu.

Mrówka szturchnęła go ponownie, tym razem jakby z niecierpliwością i Gordy zrozumiał, czego od niego chcą. Rozmontowały maszynę, by zapoznać się z jej budową, a teraz chcą, by na powrót ją złożył.

Zadowolony, że wreszcie będzie miał czym zająć ręce i umysł, uśmiechnął się i sięgnął po dziwaczne, wykonane przez mrówki narzędzia.

Zdążył zjeść cztery posiłki i raz się przespać, cały czas przebywając w pobliżu stożkowatej wiaty. A potem praca była już zakonczóna.

Gordy odstąpił krok wstecz.

- Jest do waszej dyspozycji - powiedział z dumą. - Zabierze was, gdzie chcecie. To podarunek od ludzkości. Mrówki milczały jak zaklęte. Gordy zauważył wśród nich kilka nieruchomych jak posągi trutni.

- Hej ! - zawołał niezdolny nagle do jakiejkolwiek myśli. I wtedy z tyłu spadły na niego uzbrojone w tysięczne ząbki kleszcze. Przez chwile zrobiło mu się niedobrze, ale przerażenie i nienawiść zwyciężyły. Nie zważając na szarpiące mu skórę zęby walczył z usiłującymi go obezwładnić stworzeniami. Uwolnił jedno ramię, pozostawiając w kleszczach kawałki ciała i trafił ciężkim butem w papkowate oko. Mrówka wydała świszczący, konający odgłos i zamarła na moment na czterech włochatych nogach. Gordy poczuł, że wisi gdzieś cztery metry nad ziemią, a potem spada przy wtórze cichej, nierealnej agonii mrówki. Runął na ziemię, starając się osłonić przed chwiejącymi się potworem. Szlochając zmusił się do wstania na nogi; wehikuł był tuż za nim. Zataczając się wpadł do niego, może metr przed mrówkami, i zakręcił kołem.

Rurkowata, owadzia noga drgała za nim na podłodze. Były aż tak blisko.

Gordy zatrzymał maszynę tam, skąd wyruszył, na tym samym drżącym, przedwiecznym trzęsawisku i długo leżał skulony przy sterach. Wreszcie wstał z trudem.

On i de Terry popełnili błąd, co do tego nie mogło być już teraz żadnych wątpliwości. Istniał jednak, a przynajmniej powinien istnieć sposób, żeby ten błąd naprawić. Wyjrzał na zewnątrz. Rosnące dokoła paprocie nie były tymi, które widział poprzednim razem; wehikuł przemieścił się nieco w przestrzeni. Czas jednak zgadzał się co do joty. Pod tym względem mógł maszynie zaufać. "Tutaj właśnie dałem mrówkom władze nad swiatem' - pomyślał. "Teraz mogę im te władzę odebrać. Mogę znaleźć te królowe, które tu wypuściłem i rozdeptać je, mogę też odwieść samego siebie od zamiaru pozostawienia ich tutaj".

Tknięty impulsem strachu wyskoczył z wehikułu. Szybko, niepewnie rozejrzał się dookoła. W mieście mrówek śmierć była bardzo blisko; jeszcze teraz Gordy znajdował się w stanie wywołanego szokiem psychicznego odrętwienia. Ale czy tutaj był zupełnie bezpieczny? Pamiętał słyszany poprzednio rozpaczliwy, zwierzęcy krzyk; zadrżał na myśl, że mógłby posłużyć za przekąska dla jakiegoś dinozaura, podczas gdy królowe żyłyby spokojnie i produkowały swe straszliwe potomstwo.

Miedzy paprociami błysnął metal i serce zabiło mu jak młotem. Wypolerowany metal w tym miejscu mógł oznaczać tylko jedno -wehikuł! Biegiem okrążył wystrzelającą z gęstej kapy widłaków grupę paproci i ujrzał przed sobą maszynę czasu. Puścił się pędem w jej stron, lecz nagle stanął, ślizgając się na grząskim gruncie. Teraz bowiem miał przed sobą dwie maszyny czasu!

Ta nieco dalej to była jego własna; zza krzaków widział stojące przy niej dwie sylwetki - swoją i de Terry'ego. Ta bliższa zaś, znacznie większa, miała dziwny kształt i wypadł z niej tłum - nie ludzi, lecz czarnych owadzich kształtów pędzących w jego stronę.

Oczywiście, pomyślał Gordy, rzucając się do beznadziejnej ucieczki, oczywiście, mrówki miały masę czasu, żeby nad tym popracować. Wystarczająco dużo czasu, by zbudować maszynę na wzór jego własnej; wystarczająco dużo czasu, by zdać sobie spraw, co muszą z nim zrobić, aby zapewnić bezpieczeństwo swemu gatunkowi.

Gordy potknął się i pierwszy z czarnych kształtów siedział już na jego karku.

Jego przerażone płuca po raz ostatni zachłysnęły się powietrzem i Gordy wiedział już, co to za zwierzę krzyczało w gęstwinie karbońskiego lasu.



Strona główna     Indeks